Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.1.djvu/379

Ta strona została uwierzytelniona.
273
SALUSIA ORCZYKÓWNA

A zaś Będzin to droga daleka —
Z cztery mile... Nocna jazda służy
Szkapskom, prawda! ale tak w czas burzy
To się zdarzyć może rozmaicie...
Lecz on na to, że mu czekać dłużéj
Zbyt jest ciężko — i łzę otarł skrycie, —
Że z chwilą mu każdziutką, mówił, brzydnie życie...

Wyruszylim... Ona w tyle siadła
Na siedzeniu, które takem z prędka
Zbił ze słomska... Trzęsła się, pobladła,
Jak ta ryba, gdy ją schwyci wędka.
Nikt a nikt jej nie żegnał, a miętka
Zawszeć w duszy niewiasta; mnie do niéj
Coś przemówić też nie brała chętka —
Wiesz, z żałości. Więc podciąłem koni
I milczkiem tak z podwórka, że niech Pan Bóg broni

Zawył tylko za nami nasz finek,
A to, mówią, znakiem nawałnicy...
To też ledwiem stroną do Wycinek
Na trakt wjechał — wiesz, koło przecznicy,
Za chudobą Bartosza Kozicy,
Gdzie to stoi ta stara figura,
Tak się naraz coś od błyskawicy
Jęło migać... Zwiększyła się chmura,
Zagrzmiało... I znów naraz niebo jak purpura.

Chciałem wrócić... Jazda będzie licha,
Takem myślał... Jeszcze z strachu skona,
Więc też do niej przemówiłem z cicha:
»Co, Salusiu, wrócimy?...« Lecz ona,
Prawie cała chustką zasłoniona,
Nawet na mnie oka nie podniosła,
Tylko westchnie coś tak z głębi łona:
»Jedźcie dalej!...« Niech grom tego posła,
Co przyszedł do włodarza!... Więc na to wyrosła!...