Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.1.djvu/380

Ta strona została uwierzytelniona.
274
JAN KASPROWICZ

Jechaliśmy... Ściemniło się mocno,
Jak z okseftów padała ulewa,
Gromy biły i biły! A nocną
Tylko ciemnię, niby jakie tczewa,
Rozdzierało łyskanie, że drzewa
Nade drogą jakby oblał złotem...
Człowiekowi rozum się zaćmiewa:
Jakem, zlany ulewą i potem,
Zajechał do Będzina, to sam Bóg wie o tem...«

IV.
»Po miesiącach« — tak mi dalej stary
Począł prawić — »w śnieżny dzień lutowy,
Gdy się wciska mróz przez wszystkie szpary,
Siedzę sobie przy piecu; niezdrowy
Byłem trochę, jak to wiesz: połowy
Życia człek już dawno nie pamięta;
Wtem ktoś drzwi mi otwiera — listowy!...
»A witajcie!...« »Bóg zapłać! przeklęta
Zawieja, że człek lezie, jak gdyby miał pęta...«

»Cóż tam macie?...« »Ano, liścik mały...«
»Skąd?...« »Ze świata...« »Świat duży...« »Z Berlina«.
»A od kogo?...« »Czorty go tam znały,
Że dla niego człowiek, jak gadzina,
Musi broczyć w tych zaspach...« »Toć wina
Pewnie tutaj niczyja« — ja na to...
»Ba i prawie! ale jak osina
Drżę od zimna...» »A przecież nie lato...«
»Nie kpijcie sobie, stary; lepiej tak! choć z stratą«.

I palcami zabębni po grdyce...
Lecz ja rzeknę: »Co tam z stratą! wiécie,
Że to u mnie, choć się tem nie szczycę,
Zawsze jeszcze starczy na wypicie
Ze znajomym... Miotła rośnie w życie,