Ta strona została uwierzytelniona.
I.
POŁUDNIE.
Z wieży kościelnej, ukrytej w gęstwi konarów, bije dzwon.
Siwą drogą wlecze się brudny chłopina i szepce zdrowaśki.
Ciche, chłodne południe.
Przez otwarte okno wzrok mój ulatuje ku żółtym pasom dojrzałego owsa.
Nie wszystek jeszcze skoszono.
Smutna, od wschodu zbliżająca się jesieni!
Spokój przerywa ciężki, głęboki oddech lokomotywy.
Na białem niebie zawisła chmura dymu.
Czuby kilku młodych wierzb poruszył nagły powiew, lecz ciężkolistne, rozłożyste lipy nie drgnęły.
Słychać turkot wozu; na zielonem zboczu trawnika żeruje para gołębi; wiotki motyl zerwał się z fioletowej lucerny i znikł za w ęgłem domu!
Jestem sam.
Pod płotem czernieje lichy pniak limby — za rok zwiędnie do szczętu.