Biedni wędrowcy, w mocno nadwerężonych łapciach, zapewne nabytych na tandecie lub wygrzebanych z śmietniska, siedli na podszarzałej burcie przydrożnego rowu.
U stóp złożyli pstrokate węzełki i z lekceważeniem patrzą na raba, tłukącego kamienie.
Rzęsiste światło oblewa im grzbiety, a rosły jawor rzuca cień na twarze i piersi.
Na dnie rowu pcha się leniwie wązki strumyk wody.
Skąd idziecie i dokąd? zapytam.
Odrzeknie mi człowiek o licach barwy starego rzemienia, który, odpadłszy od uprzęży, spłukał się w deszczu i skurczył się w słońcu.
Słyszeliśmy — powiada — że gdzieś przed nami rozdają darmo chleb i wino: wędrujemy tam od świtu, albowiem głodni jesteśmy i spragnieni.
Ogłoszono orędzie, napisane przez świętego Pawła, że orzący i siejący zaniedbują dusze, a ten niewolnik tłucze kamienie.
Z trudem podnieśli się z miejsca i powlekli się dalej.
Szli w kierunku południa: prowadziło ich widmo, utkane z sierpniowych promieni — postać, która ongi uśmiechnęła się do mnie przy łóżku konającego przyjaciela.
Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.6.djvu/016
Ta strona została uwierzytelniona.
III.
WĘDROWCY.