Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.6.djvu/064

Ta strona została uwierzytelniona.

cegieł na mającą się budować w roku przyszłym kamienicę, która do reszty zasłoni mi wzgórze z topolami i to ostatnie usunie drzewo...
Monotonny skrzyp poblizkiego tramwaju przenosi mnie wskutek przypadkowego skojarzenia myśli na Plac wenecki w Rzymie, albo ku zapadłej osteryi w pobliżu Torri dei Schiavoni, gdzie karabinierzy grali w karty, opatrzone wizerunkiem Michała Anioła i Rafaela, a biedna, obdarta dziewczyna śpiewała za kilka soldów tęskne, na pastwiskach Kampanii pozbierane melodye; albo pod szarą, odwieczną piramidę, tulącą grób wielkiego poety, który dzięki kilku zasuszonym listkom bluszczu staje znowu przedemną; albo ku »Place de la Nation« z dumnym »Tryumfem Rzeczypospolitej«; albo na »Friedrichstrasse« czy »Unter den Linden« z błyszczącemi złowróżbnie pikielhaubami...
Jak na niespodziewane hasło zaklętych organów, zaczyna się w pokoju mym roić od umarłych dawno postaci.
Chwiejący się na zmęczonych nogach upiór bierze obie me ręce, wlepia we mnie zblakły, mglisty, w łzach spłukany wzrok i mówi:
— Ciężkie miałem konanie, bom chciał cię raz jeszcze zobaczyć, a losy nie pozwoliły; przychodzę dzisiaj, by cię przywitać i pożegnać — —
Nie zdołał jeszcze rozpłynąć się w wilgotnych mżach wieczornych, a już inne widmo skrada się za mojemi ramiony, głucho śmiertelną szeleści koszulą i, pozostawiwszy na podłodze kilka zbutwiałych jej strzępów, całuje mnie w usta i mówi:
— Nazwałeś mnie kiedyś kochaną, a potem odszedłeś; przybywam, by ci przypomnąć tę chwilę zdeptanej miłości...
Odarta z kory, na pół przegniła wierzba, rosnąca na skraju piaszczystej wydmy w stronie dalekiej, dalekiej, przystaje pod mem oknem, puka w nie zmartwiałymi palcami i rozwartą szeroko źrenicą zajrzawszy do wnętrza mej izby, wlecze się z powrotem, obłupana z kory i na-