Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.6.djvu/076

Ta strona została uwierzytelniona.

ście nawet tym razem nie rozminęli się z prawdą — rzadko wam się to zdarza —, to w jednem grubej dopuszczacie się pomyłki. Ślepi jesteście czy co? Wszakże to najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek Pan Bóg stworzył. Sakramentalne wasze damy, za lichy czy dobry obrok płaskie sprawiające wam uciechy, nie warte rozwiązać rzemyków u jej nóg.
Tyle ukochanym moim współbraciom, albo raczej współpowietnikom z tej zapadłej prowincyi, noszącej napuszone, pyszałkowate miano ziemskiego globu.
Dziś, przed kilkoma godzinami była znowu u mnie.
Tym razem przyszła w porze niezwykłej, bo około południa.
Domyślałem się, że przywiódł ją wypadek, który zapewne wywołał potrzebę wywnętrzeń.
Przywitaliśmy się bez słów; podałem krzesło i pytającem spojrzeniem objąłem jej postać. Ciekawość ustąpiła jednak miejsca podziwowi: Prześliczna!
Wypukłe, zielone oczy z źrenicą kształtu wydłużonej elipsy, spokojne i nieco mgławe, były jakby odbiciem przedmiotu dla nas niezrozumiałego, który w jedną z szufladek mózgu składamy z etykietą »Wieczność«, dodając: niewiadomo, co z tym fantem robić, niech sobie leży...
Może też po raz pierwszy spostrzegłem, że blade jej czoło, osłonięte gładko przyczesanymi włosami à la decadence, — taki podobno ten rodzaj koafiury otrzymał chrzest od nielubiących metafizyki fryzyerów, — przecina prostopadła zmarszczka, dzięki czemu delikatny, orli nos o cienkich, nieznacznie wydętych płatkach wystąpił trochę naprzód.
— Mam wrażenie — szepnąłem —, że Pani wracasz z ogrodu: napiłaś się woni kwiatów, ale, zamiast zadowolenia, czuję, obleciał cię smutek...
— Smutek? Jestem — odrzecze z wymuszonym uśmiechem — zawodową filantropką; odwiedziłam właśnie biednych krawców i, proszę sobie wyobrazić, spotkałam się z straszną rozpaczą: umarło im dziecko...