jestem, czy znalazłabyś w sobie choć dziesiątą albo i setną część tego pojęku, gdybym ja tak położył się na tej kanapie i więcej się już nie podniósł! — —
— Może i nie...
— Kto tu jest brutal?!... Dlaczego?
— Bo widzi Pan, dla ciebie byłby i czas...
Przeraziłem się, alem się opanował, nim skazówka na budziku przebiegła przestrzeń ćwierć sekundy.
— Słusznie... Mimo to jednak, jeśliś się Pani tak hojnie rozgadała ze mną, zechciej mi wytłumaczyć, dlaczego jesteś niesprawiedliwą — — dlaczego żal ci dziecka, a — — —
— Niesprawiedliwą?! Nie! Mam świadomość, że dziecko umrzeć musi i w tem jest moja sprawiedliwość... Zaś co do ciebie, to chyba wiesz sam dobrze —
— Wiem... wiem... Rzućmy to...
— Przytem takeś się oswoił w obcowaniu ze mną, tyle razy roztrząsaliśmy tę kwestyę — Zresztą możemy naprawdę przerwać... Piękny mamy dzień, przejdźmy się, u Pana jest trochę duszno: widać, za mało przewietrzasz pokój.
— I owszem, służę Pani...
Powędrowaliśmy w pole...
Rżyska, osnute babiem latem, słońce październikowe niemal dopieka, płaty traw jeszcze świeże, a przecież czuć w jasnem, kryształowem powietrzu początek końca. Na drzewach tu i ówdzie liść zwiędły, pożółkły...
Towarzyszka, przystanąwszy, wyciągnęła ręce nad murawami, nad dalekim sadem czy parkiem, jak gdyby je chciała błogosławić. Wypukłe, zielone oczy jeszcze gęstszą oprzędły się mgłą, z piersi wydobyło się westchnienie i zgasło, a właściwie utonęło w okręgach.
Przejął mnie niby dreszcz...
Zauważyła to.
— Daruje Pani, ale dziwne w tej chwili wywierasz na mnie wrażenie. Nie umiem zdać sobie sprawy.
— Po prostu Pan się boisz: jesień działa na ciebie
Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.6.djvu/078
Ta strona została uwierzytelniona.