ustach, dźwigają wielkie kubły gliny, pogania je dozorca, nie szczędząc klątw i złorzeczeń.
Widzę: gdzie ongi akacya napełniała wonią powietrze, otwiera się brama dla Wenus ulicznej, chyłkiem prowadzonej przez wstydliwego kawalera.
Zaperzona kucharka sieka mięso przy akompaniamencie walców straussowskich, które »sama pani« wygrywa na wypożyczonem pianinie.
Na pierwszem piętrze, w pokoju, strojnym w tandetne meble i bawełniane portyery, piękna córa pana radcy marzy o pójściu za mąż za hrabiego.
W suterenach podpity betoniarz bije żonę, łającą go, iż dzieciom nie przyniósł chleba.
Na podwórzu pachołek miejski kłóci się z stróżową o kupę śmieci i o zbyt obfity zapach kanałów.
Do izdebki na poddaszu wprowadza się uczony czy poeta: »drążki«, z chudem, żydowskiem szkapskiem u dyszla, stoją przed kamienicą; dozorca, wysilając się na powagę, aby nie zadrwić z »bogatego lokatora«, wlecze się bocznymi schodkami z siennikiem na plecach i odartem z lakieru krzesełkiem w ręku, zato idący za nim wyrostek, ze stołem na głowie, podśpiewuje:
Wielki jestem pan,
W całym świecie znan:
Kawał portek, pół surduta
Wiecheć wyłazi mi z buta. —
Wynędzniały marzyciel z tłumokiem książek pod pachą, z butelczyną atramentu i piórem zamyka tę rozkoszną procesyę.
Na ustach jego błogi uśmiech; ziemia drży w posadach, świat płonie pożogą, z dalekich krain przychodzą wieści o krwawych narodzinach sprawiedliwości, co nie pozwoli łamać się duszom w ciężkiej, bezpłodnej walce: »umrę, myśli z spokojem, albowiem oczy moje, przywykłe do ciemnicy, zobaczyły zorzę, jaśniejszą od siedmiu świeczników, które aniołowie pańscy trzymają nad otwartą księgą ludzkich przeznaczeń«.