Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.6.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

kowatem zdumieniem przyglądał się, jak płynne złoto słońca stapia się z pomarszczonym błękitem wody.
Miałem też obyczaj przysłuchiwać się krzykom ptactwa błotnego, drapać się na chojary po zielonawe jajka wronie, leźć po pas w grzązkie bagna i cudzy rwać tatarak na majenie rodzicielskiego okapu, razem z innymi urwipołciami wydzierać nawpół zgniłe snopki z dachów sąsiedzkich i na »przyśnicach«, na krzyżowych drogach zapalać sobótki, podkurzać wonne rzepiki, skakać przez ogień, pyzate dziewki ciągnąć za spódnice, gonić świętojańskie robaczki i, wylegując się na miękkich »sitówcach«, z otwartą gębą wchłaniać opowieści ślepej baby-staruchy o rycerzach, śpiących pod niedaleką »Świńską górą«, wśród pustych, wrzosami porosłych pól, i o tem, jak »pan Kościuszko« strzelał z pistoletu do srebrnego szelążka...
Ogromną sprawiały mi też przyjemność wielkanocne dzwony i trzepot czerwonych chorągwi podczas wczesnej procesyi rezurekcyjnej, krwawniki na miedzach, łopiany i podbiały pod wrotami stodoły, soczyste wiśnie w sadzie chrzestnego ojca, który złodziejskie łakomstwo moje smagłym mitygował rzemieniem, suszone śliwki na wilię, ziemniaki pieczone w popiele z pozbieranych na pastwisku suchych odpadków bydlęcych.
Z mułu lepiłem biskupów, z kulkami zamiast nosów, w wielkich, pękatych infułach, z pastorałem w ręku, kładłem ich rzędem na trawie i nie mogłem pohamować — nie pamiętam, żalu czy wściekłości, gdy zbyt drapieżny pazur słońca te arcydzieła moje na niekształtne rozdrapywał grudki.
W skwarne południa pożniwne, zostając na »przezobiad« śród morza ściernisk, nie mogłem wyjść z podziwu, jak w głębokich otchłaniach przejrzystej, blado-niebieskiej ciszy drgały kłęby rozżarzonego powietrza; przygnębiony niemożnością rozwiązania zagadki tego prostego zjawiska — Pani oczywiście wiedziałaś za młodu już wszystko —, kładłem się jak długi plecami do nieba i, wyciągnąwszy łapę, bawiłem się w ciuciubabkę z szarańczami; a jeśli mi się