— W noc księżycową?
— Nie. W południe.
— A co on woli? Księżyc czy słońce?
— Jedno i drugie świeci — jedno w nocy, a drugie w dzień. Są też i gwiazdy na niebie.
— Doprawdy?
— Tak jest.
— Dziękuję.
Niewymownie byłem szczęśliwy.
Wydarzył mi się też wypadek, który bez wątpienia będzie w oczach Pani dowodem, że mam w sobie pierwiastki — idealne.
Zauważyszy na ganku wietrzącą się spódniczkę mej Ubóstwianej, uczułem nagły płomień w twarzy, podniosłem się na palcach, z zapartym oddechem rozejrzałem się naokoło — nie widać było nikogo — i, przyczaiwszy się jak kot, zwabiony zapachem myszy, która w śpiżarni najadła się słoniny, przycisnąłem brzeżek sukni dziewiczej do ust i gorący, szalenie gorący złożyłem pocałunek.
Ale człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi — choć ja — dzięki Ci, Panie! — strzelcem tym nie byłem: po jakimś czasie pannę wysłano za granicę, a równocześnie na snopku słomy rozciągnięto przystojnego ogrodniczka, staropolskim obyczajem wrzepiono mu dwadzieścia pięć przekładańców i mniej dolegliwego kazano mu szukać zajęcia.
Innych widok tragedyi podobnej byłby może i złamał, mnie to jednak skrzydeł nie zwichnęło.
Owszem: »z pod pióra mego wyszedł« sonet transcendentalny, dowodzący, że nie utraciłem należytej czci dla świętości zawodu niewieściego.
Pamiętasz go Pani? Jeśli się nie mylę, adresowany był do Ciebie. Zaczynał się od słów:
»Miłość siedlisko ma w duszy, nie w ciele...«
A dalej, że nie idzie mi o wdzięki ziemskie, gdyż te są przemijające, poświęcone śmierci, tem bardziej, że,