W jednym z publicznych ogrodów widziałem rzeźbę — nie pamiętam, czyjego dłuta —, ustawioną śród licznej rzeszy marmurowych allegoryi i zapewne dlatego nie zwracającą na siebie zbytniej uwagi.
Ponieważ miała kilka wygodnych stopni, a poblizki, kwadratowy, wieńcami cyklamenów otoczony basen przyjemną oddychał rzeźwością, gromadziło się naokoło niej sporo zawsze ludzi.
Niańki z dziećmi, żołnierze, siwi emeryci w odprasowanych, staromodnych cylindrach, robotnicy, studenci.
— Proszę pana — zagadnął mnie raz dobroduszny staruszek, wyglądający na byłego urzędnika z departamentu skarbu —, widzę, że Pan jesteś nie tutejszy, ale to nie przeszkadza, i owszem, tem otwarciej możemy z sobą pomówić, bo do swoich traci się już zaufanie.
— Dlaczego?
— Hm... nie będę Panu tłomaczył, przeczytaj Pan sobie ten ustęp.
Podał mi numer gazety, drżącym, pomarszczonym palcem zakreślił jeden z środkowych artykułów, poprawił okulary i oblazłemi, w zczerwieniałych powiekach uwięzłemi źrenicami bacznie mi się przypatrywał.
Była w tych oczach jak gdyby wyczekująca trwoga i krztyna żalu.
Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.6.djvu/095
Ta strona została uwierzytelniona.
XXII.
MARMUR.