od klęski takiej, jaka nam dzisiaj grozi. Tylko że wówczas sprowadził ją obcy wróg, a teraz chcą na mnie — chcą na nas zwalić ją swoi!
Artysta, który to ciosał w kamieniu, jak gdyby przeczuł mą duszę, jak gdyby odgadł mą myśl! Gdybym był rzeźbiarzem, i ja nie inaczejbym to przedstawił... Ile razy na nią patrzę, a mam ją przed sobą codziennie, zawsze mi się wydaje, że ta Święta jest niejako symbolem harmonii społecznej...
Spojrzyj Pan: Wyciągniętą prawicą odpędza burzę, a lewą tuli do siebie starca i kilkoro dzieci; oczy, wzniesione do góry, jakby żebrały pomocy bożej, a usta otwarte, drgające gniewem, snać wołają: »Wara, ty wrogu plemienia ludzkiego, od moich sierót!«
Zawsze mi się zdaje, że to ja i moje wnuki; przyjrzyj się Pan bliżej: ten starzec ma nawet moje rysy...
I, proszę Pana, tamci rozumieją prawdziwe znaczenie tego posągu — ino słychnąć, jak go wysadzą w powietrze. Widzi Pan tego obdartusa? Z szatańskim ogniem w oczach — obserwuję go od kilku dni — krąży naokoło marmuru, szuka punktu, z któregoby najlepiej rzucić bombę, albo przynajmniej — o, ściska coś w kieszeni! — kawałem głazu zeszpecić tę naszą świętość... Sprowadzę policyę — — —!!
— Daj Pan spokój. Biedny, niewinny człowiek, nędza bije mu z twarzy, nie piekło: z pewnością głodny...
— A to niech idzie pracować, a nie wałęsa się po publicznych ogrodach.
— Może tak, jak Pan, lubi słońce, wodę i drzewa...
— Może... Bóg go tam wie...
Rozstaliśmy się...
»Harmonia społeczna« pana emeryta nie wychodziła mi jednak z głowy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Późnym wieczorem zaszedłem znowu do ogrodu.
Nie było nikogo.
Usiadłem na stopniach »świętej Genowefy«; wpa-