Od przysłoniętych, mgławych lasów przylatuje chmura kawek i, nie znalazłszy żeru, ginie z wrzaskiem rozpacznym w ołowianych głębiach przestrzeni.
Grudę długiej, jednostajnej drogi ciężkiemi rozciera kopytami chude, zleniałe szkapsko, wlokąc za sobą dziurawy półkoszyk. Pogania je z pośród garści grochowin nędzny człeczyna w siwej, na uszy zaciśniętej czapce baraniej i w opuchłych, skórzanych rękawicach:
— »Wio! wio!« — śmiga batem — »wio! wio! starucha! Bliżej nam śmierci, niż wiosny! Aby ino się dostać do gniazda! Aby ino się dostać! Wio! wio!...«
I tak się wlecze ku dalekiej, sinej plamie wsi, tak dalekiej i tak sinej, że strzechy zrównały się niemal z ziemią, tworząc jakoby pas, oddzielający ją od nieba.
A za tym tryumfalnym rydwanem życia — sztykut! sztykut! — kuleje na pół obłąkany, co dopiero z więzienia wypuszczony podpalacz...
»Juścić« — wrzeszczy, wygrażając się, to zżółkłe, szronem osypane, ogromne widmo — »teraz niema co! Poczekam, aż te trochę żyta wyrośnie i dojrzeje, aż je zwieziecie do stodół! Cały świat wolno mi puścić z dymem, bom ja go stworzył, nikt inny!...«
O lękiem przyszłych dni oddychające me pola!
Nie wiem, jakie zdarzą się wam losy, złe czy dobre, lecz między nadzieją błękitu, a większym jeszcze pomrokiem staje mój smutek i nieśmiałe szle wam błogosławieństwo...
Strona:PL Jan Kasprowicz-Dzieła poetyckie t.6.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.