— Dobrze, będę wiedział. Chociaż właściwie na co mi ta baset... chciałem powiedzieć wiolonczela? Kocham ciebie i tylko ciebie i nie chcę mieć żadnych pozwoleń maminych. Co tu do rzeczy ma mama?
— Tak jest przyjęte. Należy się stasować do zwyczajów, które uświęciła tradycja.
— Tradycja? Kpij sobie z tej basetli.
— Ale dla mnie to rzecz bardzo ważna. Kocham mamę i proszę to zrobić dla mnie.
— Dobrze, niech i tak będzie.
To powiedziawszy, Smyk poskoczył do basetli, czyli do wiolonczeli i, siląc się na uprzejmość, rzekł:
— Śmiem prosić o rękę pani córki. Właściwie niewiele mnie obchodzi pani zezwolenie, ale ona sobie tego życzy.
— Kochane dziecko! — rzekła basetla: — Co się zaś tyczy pańskiego żądania, wyrażonego tak impertynencko, to naprzód racz o tem wiedzieć, że małżeństwo jest to koncert — bo czyż nie jest koncertem małżeństwo? — przecież nie duetem, tylko koncertem, a w każdym razie głos mój, głos matki wiolonczeli, czyż nie jest rzeczą niezbędną? Następnie przechodzę do drugiego punktu — kto pana rodzi?
— Mojem drzewem genealogicznem — rzekł Smyk — jest bukszpan.
Strona:PL Jan Lemański Prawo mężczyzny.djvu/69
Ta strona została przepisana.
— 63 —