które co raz wyżej i gęściej zasypywały chodnik, na żelazne belki, z których zwieszały się jakieś chorągwie czy płachty, na strop z błękitnemi gwiazdami — i znów spełzałem oczami z tych wyżyn po belkach na bruk. I znów patrzyłem, jak schylają się karki parobków, ręce wyrzucają zielone kule kapusty, jak wozy przesuwają się zwolna — i łowiłem w tej ciszy jakieś szmery, brzęki, czasem zwrotkę dalekiej piosnki lub przekleństwo. Patrzyłem, słuchałem i żar odchodził odemnie. Spokój. I chciałem tu zostać, zdala od widm, które za mną biegły — i czekać ranka.
— Viens, chéri.
Powiedziano coś blisko mnie:
— Viens donc, chéri.
Przy mnie na pustej dotąd ławce siedziała teraz pogięta postać, w czarnych łachmanach, niewyraźna; tylko twarz sprośna, nabrzękła, czerwona z otwartemi śmiejącemi się usty, patrzyła na mnie zblizka, coraz bliżej. I ja patrzyłem na tego potwora, który nagle przy mnie się wylągł i widziałem, jak sinieją mu wargi i jak trupio wyglądają duże ostre zęby z tych żałobnych obwódek. Brzydzę się... a oczu oderwać nie mogę, i boję się... a jednak patrzę.
— Qu’as tu donc peur, mon petit loup?
Tak, rzeczywiście lękam się; czuję, że roztwierają mi się i nieruchomieją źrenice. Rękami
Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/056
Ta strona została przepisana.