Biblioteka była dziełem samego dyrektora, który w początkach swego dyrektorstwa dość żywo pamiętał o hasłach młodzieńczych. Obejmując swoje obowiązki, wymógł na kompanii kapitalistów, że dali na bibliotekę salę i zgodzili się z rocznego obrotu pewną sumę na zakup książek wyznaczać.
Bibliotece tej z zapałem założonej początkowo nieźle się wiodło; były książki, byli i czytelnicy. Powoli jednak, bez widocznego powodu, jad ospałości się wcisnął; robotnicy wrócili do szynkowni, oficyaliści do kart, książek kupowano mniej, i już od roku rzadko można było kogo zastać w bibliotece. Gdy dyrektor wszedł do sali, pustka tam panująca niemile go uderzyła: był to pierwszy wyłom w murze zadowolenia, które od rana duszę jego otaczało.
Wziął ze stołu »Kuryer« i zabrał się do czytania: warszawska brukowa gazeta stanowiła jedną z jego potrzeb. Przeczytał sumiennie pełną animuszu kronikę polityczną, przerzucił część rozporządzeń urzędowych, doszedł do doniesień osobistych, gdzie na pierwszem miejscu, wyczytał: »Znakomity profesor uniwersytetu w Bonn p. Zygmunt Rosicki na dni kilka do miasta naszego zawitał. Z Warszawy udaje się na letni wypoczynek do majątku swojego w kieleckiem«.
Wiadomość ta zastanowiła dyrektora. Rosicki
Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/077
Ta strona została przepisana.