wiedzenia, prócz zapytań, co będzie dziś na kolacyę lub jutro na obiad. Słońce rzuca coraz krwawsze blaski, z ziemi wilgotnej po deszczu powstają fioletowe opary, nadając odległym drzewom fantastyczne kształty widm; zbliża się pełna uroku godzina zmierzchu; oni nie widzą, nie czują, wszyscy idą spiesznym krokiem, skarżąc się na zimno: herbata na wieczerzę przygotowana, wystygnąć może. Nie takiem okiem i sercem spotykał niegdyś wschodzącą noc!!...
Wzdrygnął się przed tym obrazem dyrektor, i jakby pragnąc odeń uciec wyszedł gwałtownie z sali. Chciał iść gdziebądź w pole, ale mimowoli tyloletniem przyzwyczajeniem wiedziony skierował się przez podwórze do domku swego, naprzeciw fabryki. Nie widział ukłonów składanych mu przez robotników i oficyalistów, przeszedł ogródek, który dworek jego otaczał, i przez podjazd szybko wbiegł na schody, prowadzące do mieszkania; nerwowo, silnie, dwukrotnie zadzwonił. Po chwili drzwi się otworzyły. W drzwiach ukazała się sama pani domu, elegancko ubrana; w ręku trzymała miotełkę — znak, że mimo kokieteryjnego stroju, gospodarskich kłopotów jeszcze nie ukończyła. Powitała męża zwykłym uśmiechem i wyciągnęła doń usta dość jeszcze świeże i ponętne. Dyrektor nie miał jednak humoru do pieszczot. Na uśmiech
Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/084
Ta strona została przepisana.