Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/088

Ta strona została przepisana.

zatrzymał się na tym obrazie. Widział się leżącym na kanapie z ustami szeroko rozwartemi, pełnemi na wpół skrzepłej krwi, z rysami wykrzywionymi przez ból, z ręką daleko odrzuconą, z rewolwerem w kurczowo zaciśniętej dłoni. Widział naokoło siebie domowników, zbiegłych na odgłos strzału, żonę ze łzami w oczach, dzieci przerażone nowością widoku, sługi, zaglądające ciekawie przez uchylone drzwi, i gdy naokoło niego krążyć będzie ten cały tłum, pełen zgryzot i kłopotów, które jutro już inne zastąpią, pełen szczerego smutku, skazanego na prędkie pocieszenie, on leżeć będzie spokojny i pogardliwy. Nawet ta myśl, która często głowę mu rozsadza, ta myśl, że śmierć — to ostateczny koniec jego istnienia, przerwanie gwałtowne jego ja, które myśli, czuje i chce, nawet ta myśl, która dziś jest w nim nie przeciśnie się przez spokój grobu.
Dyrektor zanurzał się w otchłań śmierci, jak pływak nierozważny idący w morze, które falą ruchliwą i wiotką, pieszczotliwą a figlarną otacza mu kolana i biodra, łechce piersi, szyję całuje, to zbliża się, to ucieka, a wabi zawsze. Za zmienną falą idzie odurzony pływak coraz dalej; nie widzi, że uciekła mu już ziemia, nie czuje, że noga dna nie chwyta, że fala do ust mu się skrada, tysiącem pereł oczy mu oślepia, do uszu rozkoszne obietnice szepce. Jeszcze