szereg ludzi, cały tłum bez końca. Prokurator, dyrektor więzienia, pisarz, ksiądz, stróż, żołnierze, ludzkość cała się zbiegła: jak oni się tam pomieścić mogą? On wstaje; jak przed tyloma panami nie wstać? Prokurator czyta dźwięcznym, zimnym głosem: Wyrok z dnia... zatwierdzony... wedle prawa... dziś o siódmej i pół wykonanym zostanie. On słyszy doskonale; mógłby powtórzyć wszystko, choć pamięć ma nędzną — ale nie rozumie, nie wie co to ma znaczyć; wie, że się zdarzyło, że się zdarzy coś wielkiego, strasznego, nic więcej. Pytają go, czy niema jakich życzeń. Nie odpowiada. Życzenia? Pytają raz drugi. Nie odpowiada; sylabizuje po cichu: ży-cze-nia.
Wychodzą wszyscy, — nareszcie — ryglują znów drzwi. To chyba sen. Zostaje tylko ksiądz — wysoki, cienki, chudy. Bierze go za rękę, mówi coś jednostajnym, bezmyślnym głosem. Nagle on pada na łóżko, z ust wybiega mu jakieś krótkie, gardłowe chrypienie, niby śmiech, niby zdławiony ryk. Zrozumiał. I znów cisza, tylko ksiądz dalej mówi swe pociechy. Teraz on nic nie widzi, nie słyszy, rozumie tylko. Jest mu tylko ciężko w głowie, w piersiach; nawet wnętrzności mu coś ciśnie, rozpiera; rozluźnia się w nim wszystko, rozrywa. Chciałby się wyprostować, odchylić głowę, odetchnąć, krzyknąć, nie może; tak duszno, tak ciężko.
Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/111
Ta strona została przepisana.