Ruszyć się nie może; żaden mięsień woli jego nie usłucha. Jest bezwładny; nawet serce bezwładnieje i wolniej, trudniej się kurczy. Ciężko, duszno — tylko ksiądz wciąż mówi.
Jak długo to trwa, nie czuje. Tak się boi, tak drży, że nawet nie wie o tem; nie została mu taka cząstka świadomości, któraby na ten strach spojrzeć mogła. Czego się boi, nie wyobraża sobie. Będzie coś, coś musi być. To coś już jest.
Minęło pół godziny. Wchodzą znów ci sami, te same tłumy. »Czas iść« — mówi dozorca. Znów wstał bezwiednie. Kolana ma tak miękkie, że gną się pod nim. Ksiądz bierze go pod pachę z jednej, — dozorca więzienia z drugiej strony. Podparty stoi — bezsilny, bezmyślny, prawie martwy. Takiego trupa nie można wlec. Dyrektor każe podać napój wzmacniający. Czekają wszyscy, milczą.
Sługa więzienny wnosi napój: mocny arak, gorący, z korzeniami. Nie pije. Nie wie, czego od niego chcą. Sługa bierze kieliszek i wlewa mu do ust. Nie wypluwa, połyka — wszyscy czekają i milczą.
Mija chwila; wódka działa; zmysły zaczynają żyć; przedtem był ślepy i głuchy, teraz widzi i słyszy, jaskrawo, dobitnie; może się poruszyć.
Dyrektor komenderuje znów: »Iść«. Wychodzą: naprzód prokurator, potem dozorca, potem
Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/112
Ta strona została przepisana.