Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Podwórze jest uśmiechnięte, jasne, wesołe. Słońce obryzgało światłem mur sąsiedniego domu i wapno bieli się tam i błyszczy, jakby srebrne. Niebo szafirowe, lśniące. Powietrze ciepłe, świeże, wonne. W powietrzu słychać jakieś szmery z miasta, z pól, z życia.
Zatrzymują się wszyscy. On nie może jeszcze iść naprzód. Ksiądz szepce mu do ucha. On pociech jego nie słyszy. Patrzy, patrzy w niebo, potem spuszcza wzrok na mur przeciwległy. Kominy pobliskiego domu ostremi cieniami odbijają się w słońcu. Te silne, ciemne linie podobają się jego oczom. Opuszcza wzrok; na prawo od muru... Ten widok mąci mu mózg; w głowie ma zawrót, zamęt, druzgotanie; mdłość go ogarnia, wymiotowałby prawie, gdyby był co jadł. To szubienica. Dwie belki, na nich poprzeczna trzecia, w poprzecznej hak, na haku długi, skręcony w pętlę rzemień. Pod szubienicą para schodków: dla niego jedne, dla kata drugie. Przy schodkach orszak katowski w odzieży czarnej, jak żałobnicy; pięciu ludzi: kat główny, który wiesza; czterej pachołkowie, którzy trzymają ciało, nim trupem się stanie. I to wszystko widać jasno, o trzydzieści, o dwadzieścia kroków — na tle błękitu, zielonych drzew i białego muru.
Patrzy, stoi. Wszystko mu mętnieje w oczach, szubienica zaczyna tańczyć i w podskokach ku