Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/127

Ta strona została przepisana.

knajpy. Rozejrzałem się po sali: zastałem kilku znajomych, dawnych kolegów, nieżonatych jeszcze, więc korzystali z pełni swobody. Zwykle towarzystwo ich nie sprawiało mi przyjemności, unikałem ich nawet, mając za ludzi głupich i nie wiele wartych. Wtedy jednak kontent byłem, że ich widzę i zbliżyłem się do nich. Przywitali mię okrzykami: »Oho, nasz żonkoś, co to? Z domu ucieka« i t. p. Nie pamiętam, ale zdaje mi się, że pozwolili sobie kilku docinków dla mojej żony, za które zwykle bym wypoliczkował; wtedy jednak znosiłem spokojnie... sam się śmiałem. Kazaliśmy podać wódki, potem piwa, potem znów wódki, potem likieru, i tak siedziałem w nocy, słuchając banalnych dowcipów i starych plotek, któremi dawno niewidzianego przyjaciela raczyli. Była już późna noc.
— Pojedziesz, zapytał jeden drugiego.
— Jeżeli chcesz... nie idę jutro do biura, to można się wysypiać.
— To pojedziemy. Jak się bawić, to porządnie.
— Dokąd pojedziecie, zapytałem obu.
— Eh! Niby to można, odpowiedział twórca projektu, przy żonkosiu — żonkosiem stale mnie nazywali — o tem mówić, jeszcze się pogniewa i obrazi.
— Ależ mówcie, cóż to szkodzi, rzekłem trochę zirytowany.