tyle, a jednak niema najmniejszej wątpliwości — to on.
Podszedłem ku niemu, i kładąc mu rękę na ramię, zawołałem po imieniu. Obejrzał się na mnie, trochę zły na intruza, który mu przeszkadzał; nie poznał mnie. Rzeczywiście, zmieniłem się znacznie od chwili ukończenia gimnazyum.
Przedstawiłem się.
Wstał i patrząc wciąż na mnie, silnie, dwukrotnie uścisnął mi rękę. Teraz, gdy widziałem go przed sobą, twarzą w twarz, poznałem go jeszcze lepiej. Rzeczywiście, mało się zmienił, tylko zarost miał bujniejszy i we włosach nad skronią — czego nie mogłem dostrzec z tyłu — przeświecała gdzieniegdzie dość gęsta siwizna.
To on! Mój dawny antagonista ze szkolnych czasów, któryby zawsze w niwecz obrócił pracowitość mych domowych godzin, gdyby nie sprawowanie. Zawsze z nauczycielami miał zatargi, a gdy się uniósł, na słowa nie zważał, więc mu ledwie tylko dostateczny stopień ze sprawowania dawano. Ileż razy chciano go wydalić! Ocalił go tylko nasz filolog — ważna figura w gimnazyum — który dyrektora upewniał, że czterdzieści lat uczy, a nie spotkał ucznia, któryby tak łacinę i grekę pojmował. I w historyku miał przyjaciela, bo ten lubił, gdy mu kto obszernie lekcyę wydawał, a Jerzy miał zawsze jakieś swoje fakty i poglądy, o które się spierali.
Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/130
Ta strona została przepisana.