Wstałem. Szarzało już. Niebo, zaciągnięte chmurami, zkąd pruszył drobniutki deszcz, zdawało się dalszym ciągiem czarnych dachów. Dziwna, że pomimo swej ciemnej szarości, promieniało jakimś smutnym grobowo-zimnym świtem. Pokój w tem oświetleniu, które kłóciło się z żółtem światłem lampy, jeszcze ohydniejszym mi się wydawał. Rozróżnić już można było i tapety, odpadające od wilgotnych ścian, i puder, pościerany na pięknej może niegdyś twarzy dziewczyny. Czułem, że powinienem, że muszę iść do domu.
— Żegnam cię — powiedziałem, podając rękę Jerzemu. Zajdź do mnie. Mieszkam na Senatorskie; pod dwudziestym drugim. Chciałbym cię w innej chwili widzieć.
— Po co? Nie chodzę nigdzie, nie bywam nigdzie. Ja nie mogę bywać w porządnym domu. — Zaśmiał się ironicznie. — Bądź zdrów!
Wyszedłem. Na schodach słyszałem, jak wołał: Franka! Franka! Widocznie budził uśpioną dziewczynę.
Chcąc dostać się do bramy, musiałem przejść przez salę. Na szczęście kompanionów moich już nie było. Zadowolony, że będę mógł wrócić sam, bez ich głupiego szwargotu, znalazłem się na ulicy. Przejmujący, cienki, zimny deszcz orzeźwił mię z resztek trunku i niezdrowych zapachów. Gardząc ofertami usłużnych dorożkarzy,
Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/138
Ta strona została przepisana.