Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/148

Ta strona została przepisana.

sam i milcząc, pogrążał się w rozkosz unicestwienia.
Na powiekach uczuł nagle jej palce. Zasłoniła mu oczy ręką.
— Co widzisz teraz? — zapytała go z uśmiechem w głosie.
— Krew twoją.
— Bardzo czerwona?
— O nie, różowa ledwo, jak... — Urwał.
— Jak... no... powiedz.
— Jak u ryb. — Uśmiechnął się.
Odwrócili się nagle ku sobie, nie wstając z ziemi. Na wpół rozplotły się jej włosy i na czarną pilśń, na której opartą miała głowę, ściekały, jak strumień złota pociemniałego w ogniu. Od przypływu krwi rozpaliły się jej na licach rumieńce i usta pokraśniały żywiej. Czuł jak z pod rzęsów długich padało nań spojrzenie rozmiłowane, pieszczotliwe.
Leżąc przysunęła się ku niemu trochę, i z groźnym niby wyrzutem w oczach szepnęła: Ty, ty...
Zaczął całować jej usta, rozchylone w tym uśmiechu; zarzuciła mu ręce na szyję, tuląc ku sobie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z łąki spędziło ich słońce. Zatoczywszy kawał kręgu, stanęło wprost nad nimi, oblało ich żarem, świeciło w oczy.
— Trzeba iść.