Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/159

Ta strona została przepisana.

mógł godziny całe trawić w tym kościele, ciężko oparty o poręcz ławki, z oczami nawpół przymkniętemi, niebaczny już nawet na kaskady świateł, które słońce kolumnom rzucało na czoła. Usta jego były wtedy ciche i do westchnień nawet już niezdolne, lecz z dna jego istoty wyrywało się z uporem szaleństwa jedno imię, jedno błaganie. W chwilach ocknienia czuł wtedy w piersiach taki gniotący ból, jakgdyby gardło był zerwał na krzyk i wołanie. Nie wychodził nieraz z kościoła, dopóki zachrystyan nie trącił go w ramię, przypominając, że zamykać musi. Spostrzegał dopiero, że zeszły mu w myślach godziny dnia, i zimny zmierzch otoczył już pobladłe nawy. Uciekał wtedy czemprędzej z tych ołowianych sklepień, martwych nagłe i ciszą przerażających. Lecz nazajutrz znów jedyną jego chęcią było wrócić do tego kościoła, do tych barw i do tych myśli.
W godzinach południa, gdy gwar pobożnych i odgłosy ich kroków wyrywały go z cichego upojenia, przechadzał się bezmyślnie z nawy do nawy i niedbałym wzrokiem przerzucał po raz tysiączny skarby katedry. Wychudłe ascetyczne twarze drewnianych świętych w gotyckich niszach nad stallami, duże czarne krucyfiksy z krwawiącą raną w boku Zbawiciela, tłuste anioły, uśmiechnięte nad cudacznymi gzemsami późniejszych ołtarzów, obrazy wyblakłe,