gosławiłbym stopę, któraby mię rozdeptać chciała... I te nagłe martwe cisze, gdzie wszystko zapada, gubi się, ginie, jakgdyby fale śmierci zalały nas powyżej głowy. [pod koniec mowa staje się coraz prędszą]. Nie wiem co czuję, każda myśl moja, każde drgnienie jakimś wiatrem zagnane przychodzi, ucieka jedno za drugiem w pędzie, splątane jak dym. I znów pustka, pogodna bezsłoneczna pustka, która milczeniem swojem zdaje się pytać: po co, po co żyjesz? Po co żyjesz?
ZOFIA [przysuwa się ku niemu sama, tkliwie]. Jakie to straszne! Ale to było dawniej, dawniej, prawda, dawniej? Ty tego nie czujesz teraz, nigdy? nigdy?
KARSKI [po chwili ciszy]. Nigdy.
ZOFIA [coraz tkliwiej]. Prawda? ty żyjesz dla mnie, dla swojej Zosi, musisz żyć dla mnie. Twoja Zosia jest sierota, samiuteńka jedna, nikogo nie ma na świecie, umarłaby z głodu bez ciebie.
KARSKI [ironicznie, zrywa się z kanapy i zaczyna chodzić po pokoju] I ze mną ci niewiele do tego brakuje. Żyję dla ciebie, a ty w takiej nędzy.
ZOFIA. A wiesz co, że ty śmieszny jesteś. No i czego mi potrzeba. Gdybym nie wiem wiele miała pieniędzy, nie wiedziałabym, co z niemi tu począć. W Warszawie co innego,
Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/172
Ta strona została przepisana.