szcze. Ah! to nie był żart. Tyś tak okropnie patrzył wtedy.
KARSKI [z rosnącem zdziwieniem]. Kiedy? co?
ZOFIA. Wtedy, pierwszym razem... u ciebie... na Żórawiej. O nie, nie chciałam przyjść. Jeszcze nic nie było między nami, jeszcze mogło być wszystko inaczej. I nie byłabym przyszła. Tak się długo modliłam do Matki Boskiej, i tyle sił miałam i tak się chciałam poświęcić, i tak cię kochałam! Chciałam się na zawsze zakopać na wsi — u nas w Golewicach, ukryć i zdusić tę miłość, która mię dławiła. [smętnie]. Byłbyś szczęśliwszy może.
KARSKI [silnie]. Bez ciebie? nie mów tak nigdy.
ZOFIA [mówi z trudem, pokonywując uczucie zawstydzenia i winy]. Przyszłam wtedy do ciebie, żeby cię pożegnać, powiedzieć ci to wszystko, powiedzieć ci, że musimy się rozstać, że będziesz zawsze wybranym mojej duszy, ale że ja twoją być nie mogę, że ja twoją być nie chcę — Boże, Boże.... Myślałam, że się będziesz gniewał, przekonywał. A ty nic, tylkoś mi powiedział to jedno, ale takim głosem strasznym, że mię dreszcz zdjął, jakgdybym już grób przed sobą zobaczyła. Klęczałeś przedemną i oczy twoje, twoje śliczne oczy, patrzyły gdzieś w dal nieprzytomne i powtarzałeś, jakby już nie myśląc nawet: Zosiu, Zosiu, rozstanie z tobą mnie
Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/175
Ta strona została przepisana.