Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/185

Ta strona została przepisana.

KARSKI. Tak, dostałem. Ale przechodziłem koło Odeonu, zacząłem czytać i kupiłem książkę.
ZOFIA [z uczuciem zawodu]. Kupiłeś książkę...
KARSKI [usprawiedliwiając się, prędko]. Verlaine, poezye Verlaine’a. Ale ja to będę tłomaczył. To takie modne dziś u nas. [rzuca książkę wydobytą z płaszcza na stół].
ZOFIA [opanowując się, znów wesoło, by oszczędzić Karskiemu wyrzutu]. Jak to dobrze, żeś kupił Verlaine’a. Tak mało go znam. Będziemy to czytali razem. Ty tak ładnie umiesz czytać. Pamiętasz w Zurichu, jakeś mi czytał »w Szwajcaryi« na jeziorze... Byłam jeziora błękitnego panią. Ach! poezya...
KARSKI [chodzi po pokoju, zaciskając dłonie]. Podłość, podłość, podłość!
ZOFIA [swobodnie, początkowo z nieco sztuczną, później zupełnie szczerą wesołością]. O, już pan znowu znowu zaczyna? Nie ma czasu na to. Ile masz pieniędzy? [Karski podaje jej pieniądze]. Siedemdziesiąt pięć centimów; trzeba zmienić menu. Ja i to umiem. Niedarmo czytywałam w Warszawie Kurjerek Poranny. Przepisy gospodarskie: najpierw wspaniały obiad, a potem u dołu skromny; i zupełnie to samo. Więc teraz będzie tak: sardynki są nieświeże w lecie — zawsze mię tak uczono — a róże od wczoraj napewno powiędły. Befsztyk sześćdzie-