Strona:PL Jan Sten - Jeden miesiąc życia.djvu/188

Ta strona została przepisana.

ZOFIA [z przerażeniem, zrywając się z miejsca]. Andrzej!
ANDRZEJ [spokojnie]. Dobry wieczór Zofio!
ZOFIA [z trwogą obłędną]. Gdzie Janek?
ANDRZEJ [poważnie]. Czego się lękasz? Uspokój się. Przyszedłem teraz, bo tylko ciebie chciałem widzieć. Szukałem cię wszędzie. Byłem w Berlinie, w Wiedniu, Szwajcaryi, tu jestem już od miesiąca i dopiero wczoraj wieczorem cię spotkałem. Co się z tobą stało, co się z tobą stało? Jak ty wyglądasz tutaj?
ZOFIA [bezdźwięcznie, z przygnębieniem]. Co się ze mną stało, czy ja wiem.
ANDRZEJ. Nie, to być nie może, nie może. Za coś ty mnie opuściła? Bez słowa jednego rzuciłaś mnie jak łachman. Wracam, jak zawsze, z biura, przychodzę do domu, szukam cię po wszystkich pokojach. Służący powiada mi, że pani wyszła i podaje mi kartkę twoją. Nie, to być nie może, ja temu nie wierzę — to nieprawda, to sen. Nikt o tem w Warszawie nie wie, moja matka codzień pyta się ciebie — ona kochała cię jak własną córkę. A ty taka święta, taka czysta, ty tutaj, ty...
ZOFIA [szybko]. Nie mów! nie myśl tak o mnie Andrzeju! Ty mnie znasz, tyś był moim mężem, ty wiesz, jaka ja jestem. To nie rozpusta, nie, nie rozpusta, co mnie tu przywiodła, [prawie tkliwie]. Przysięgam tobie...