łac, dobijam do Wisły, wszystkie mosty obstawione. Przebywam rzekę wpław, spodziewając się znużyć swoich prześladowców. Ze wszystkich stron szlachta się zbiera i ściga mnie. Z pięć tysięcy razy omal nie zginęłam, zdławiona w kręgu Polaków zażartych na moją zgubę. Wreszcie zmyliłam ich wściekłość, i po czterech dniach marszu w śniegach mego byłego królestwa, udaje mi się schronić tutaj. Nie piłam ani jadłam przez te cztery dni. Byczysław nastawał na mnie... Wreszcie jestem ocalona. Och! Umieram ze zmęczenia i z zimna. Ale chciałabym wiedzieć, co się stało z moim grubym pajacem, chcę rzec z moim czcigodnym małżonkiem. Ależ mu podebrałam fynansów! Ależ mu naściągałam ryxdalów! Ależ go się naprzypodkradałam! A jego koń fynansowy umierał z głodu, nie często widywał owies, biedaczyna. Och! paradna historja. Ale, ach! postradałam swój skarb! Jest w Warszawie, ale kto po niego pójdzie?
Łapajcie Ubicę, obetnijcie oszy!