wprost przed siebie wzdłuż szyn z szybkością dla siebie samego niepojętą, słysząc tuż za sobą złowrogi śpiew ścigającego go tramwaju. Próbował krzyczeć — bez skutku. Zaraz, musiał tu być przecież gdzieś przystanek... Ale przystanku nie było. Wreszcie zamajaczył w oddali. Berg wytężył wszystkie siły. Byle dobiec. Dobiegł.
Ale tramwaj na przystanku nie stanął i pędził dalej z niezmienioną szybkością. Tak minęli jeden przystanek, potem drugi. Nagle Berg poczuł, jak włosy jeżą mu się na głowie, a nogi odmawiają posłuszeństwa. W mózgu zamajaczył mu nagle stary, wytarty, kiedyś napisany ośmiowiersz:
To się stanie jednego popołudnia, czy ranka,
niespodzianie, zwyczajnie, tak, jak wszystko się staje,
zobaczycie, że naraz na narożnych przystankach
nie przystaną łoskotem mijające tramwaje.
Będą pędzić w podskokach, przeskakując z szyn w szyny,
długie szyje poprzecznic przewylocą, jak nurki,
zasapane, czerwone, ogłupiałe maszyny
18-tki, 16-tki, 19-tki i 4-ki...