Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

nych pęków, rozumiał, że słowa należy dotrzymać. Wszak musiał się liczyć z wszechwładzą natrętnego straszydła. Cóż go ocali, kiedy prorocy umilkli, kiedy Honorcia —
Śmigała w nim wichura grudniowa, zaciekła, w ostre grudy ścinając żałosność jesienną, roztopną. Przed sobą na pulpicie, niby pomniczek krótkiej chwały, globusik cacany ustawił, lakierowany światek maleńki. Nieraz zadumaną ręką w kołowrót go zapędzał, wsłuchując się, jak światek warczał, furczał. Wówczas na chwilę wyjeżdżał, by się na oceanach pohuśtać, przez pyrenejskie szczeliny przesmyknąć, nad Himalają zawisnąć, brodzić w złotych prerjach. W puszczy Kalahari u Buszmenów gościł, do zimnic Aleutów docierał, z Minkopami na Adamańskim archipelagu układy zawierał, do Watszandisów się zalecał. Wszędzie, jako śmierci nieustraszony misjonarz, przekładał, upraszał, by jak najprędzej wszyscy umierali, taką bowiem jest wola wspólnego im pana. I duchem wracał do ksiąg na kantorku. Czasami tylko w istotne swe myślenie dziko zerknął.
Na on czas musiał się błąkać po brzegach zdechłego stawiska, co przegniłym szlamem charczało. Gmerając we włóczkach zielistych, lelijki swojej szukał, swoich nenufarów, kwiecia wierzeń uprzednich. Staw cuchnął, ropuchy mamrotały. Już nie ma, już nie wierzy, już się nie ocali. Gdyby tak można wejrzeć ku prorokom. Tylko ta mleczna szyba, którą rozmyślnie wprawić kazał od strony ogrodu — dobrze, że zasłania ta szyba mleczna. Więc jest spo-