Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

Czynił miłosierdzie. Od rynku, w migocie pierwszych rozbłysłych latarni czołgała się babula, łachmaniarka, popłakując przez kaprawe oczęta, sute pacierze terkotając bezzębnie. Godziny jałmużny już była zwyczajna. Ochrzcił ją imieniem swej zgasłej nadziei. I ciskał na bruk miedziaki, by zbierała. Nędzarka chciwość zdradzała, wyciągając stale widmo dłoni po srebrniki. Z filutnym uśmiechem zwykł był upominać: „Babciu biedneńka, tyś więcej niewarta“. A ona, ceniąc doświadczenie jego, ciężkiemi mrugała powiekami, śmiejąc się przez te same oczki czerwonawe, przez które umiała zapłakać. I odchodziła, zawzięcie grzebiąc wśród zmiecionych stosów nawozu i śmieci.
Kantor od nowa się ożywiał. Pan Dyrektor na dzień następny wydawał rozkazy. Smutnie spracowani wracali dobrzy ludzie. Pierwszy zachodził z cmentarza kacap­‑zawołoka, Taras zwany. Drab należycie wyrośnięty, rozłożysty, z pełechatą czupryną na łbie śmiesznie małym i z ryżemi bokobrodami na przekrwionej, opuchniętej twarzy. Długie, gdyby martwe łapy sięgają niżej kolan. Lewe ucho zdobi kolczyk srebrny. Od lat trzydziestu nosił na swych barkach nieboszczyków, a teraz głośno utyskiwał, że ich zapomniał policzyć. Musiała pokaźna być liczba, miałby czym się pochwalić. Raz wyświadczył nieznanemu panu przysługę, odbierając dla niego z apteki zamówione proszki. Ten sam pan został jego dyrektorem, wyznaczając mu grzebanie dzieci.
Szeroko wykraczając, z głośnym człapaniem ogromnych butów przewijał się czasem kilka razy dzien-