— Że to, jeśli śmiem mówić, zawsze coś warte takie gzubki łaskotliwe.
I niebywale chłopisko się wzruszył. Z małych oczek ciurkały małe łezki, podchwytywane przez niebieski rękaw, srebrem suto lamowany. Pan Pichoń, badając przyczynowość rzewnego zjawiska, musiał dojść do odkryć miłych jego sercu, gdyż ani razu nie chrząknął, lecz, strzepując wilgotne paciorki z liberji sługusa, czule upominał: „Taras, co ty wyprawiasz, rękaw nowo wstawiony, całkiem się splami!“
Przyjaciółmi się stali. Obdarzony pełnym zaufaniem, sprawował Taras obowiązki prywatnego posługacza swego dyrektora. Rozkazy z oczu mu wyławiał. Zamieszkał nawet w domu pana Pichonia, nie mając żony, ni jakichkolwiek krewniaków.
Dom zaś bogacza był nędzną lepianką, daleko za miastem ukrytą wśród wiklin, po drugiej stronie rzeki. Podpierały ją namuliny wiosennych powodzi i pale spróchniałe, wbite w dno koryta. Połowa domu stała pustką. Właściciel zajmował tylko sień przestronną i dwie długie, nizkie izby. Jedyny Taras mógł przestąpić próg dziwnej komnaty. Cała zawalona była stosami ksiąg zapylonych i zżółkłych. Na ziemi walały się ogromne arkusze, zamazane nieczytelnym pismem. Z wytężeniem odsylabizował Taras zdanie wstępne: „był sobie Pan przed laty, co drogo kupił świat“. Reszta ginęła w sieci przemazań, skreśleń. Nic nie mogąc wyrozumieć, wygładzał przyjaciel‑służący i starannie układał zdeptane foljały. Uczonością pana się gnębiąc, ścierał kurz ze stołu, gdzie z doniczki wystrzelał krzak
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.