Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

Kuny wszczęły piski na strychu i zajadle przegryzały powałę. Taras ćmił lulkę, by jakoś sobie ulżyć wśród tych straszności. Pan dyrektor tańczył w miejscu, przebierając małemi nóżkami i wymachiwał cudnemi rękami, jakgdyby chciał zaczerpnąć powietrza. Wreszcie oparł się o drzwi alkowy i martwym głosem ciskał wprost na ziemię ciężkie słowa rozżalenia:
— Chciałem ja mieć dziecko, z krwi mojej, własne. Takie byłoby coś warte. Miał dla niego spuściznę bardziej niż królewską, bo wieczną. Nie dano mi, Tarasie. Po prostu nie udało się. Nędzne było babsko, nie chciała. Hej! gdziebym już dziś nie był. Pod samym słońcem prawie, na jaśminowym z gwiazd posłaniu. Wychowałbym stworzenie nowe i łaskawe. Wszystko zmarniało, na perz, na łyko. Ot, same pozory. Czy ty wiesz, co to są pozory? Cała ludzkość niemi się żywi, pozorem każdy ruch twój, każde słowo twojego gamrata. Ja sam jestem sobie pozorem. A mogłem przejść granicę pozoru, czy ty wiesz, że mogłem? O tym nikt nie wie, ale ja wiem. Dzieciny tylko potrzebował i nie mam. Był czas wybrany, świąteczny, a teraz wszystko stracone. Wałęsam się dalej i powinność czynię, ale ciężko mi, bardzo ciężko, prawie że nie mogę. Nudzi już. Wiem komu służę i znam koniec lichy. Marna to służba i poco przedłużać. Wszak pójdę na pożarcie razem z wami.
— Panoczku, zgryzie ziemia, panoczku, i spokój nastanie — uspokajał Taras.