Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

brody wygładził. Kiedy mu minęły kolące drgawki w pęcinach, śmiało ruszył przez most, w stronę miastowego ghetto.


O zwykłej godzinie zasiadł pan dyrektor za swoim kantorkiem. Wcale uśmiechnięty i zwyczajnie dostojny, ale widocznie zmieniony na twarzy. Człowiek prawie cudzy. Oczy zakryte szkłami w złotej oprawie, a na czole sterczą sine guzy. Mózg mu jakby sparciał i myślenie ma robaczliwe i zmasakrowane. Ksiąg nie tknie, tylko pióro w palcach obraca lub globusik pieszczotliwie głaszcze. Poty uderzają w niego i czerwone plamy wystąpiły na karku. Nawet zwykłość zmienił, bo oto okno mleczne na oścież rozwarte i rynek cały wprost wgapił się w niego.
Wszedł Taras sprytnie uśmiechnięty, przodem wypycha pędraka w łachmanach.
— Czego? — surowo pyta dyrektor.
Wielkie serce w piersi przeogromnej ustało, nie tyka. Sługa chyli się kornie.
— Przybłęda, panie dyrektorze — tłumaczy — sierota, ale chłopak zacny. Przeziębło nieboże. Przecie pluta okropliwa.
Dzieciak ma krosty na twarzy. Włoski czarne, kędzierzawe, stroszą się zajadle. Czapkę cisnął odważnie w głąb otwartej trumny i odrapuje skrzydełka aniołkom na wieku. Po przez zęby lekko gwizda i strzela brudnemi oczkami, zarzucając zezem. Pacholę miłe.