szył się tym figlem malec, nie wiedząc, że opiekunowi brakło otoczenia, że w obcym, nieodpowiednim usychał klimacie, co, poważnie wzięte, przedstawia się smutno i inaczej, jak nogi tupnięciem, nie da się wyrazić.
Podeszli do drzewa. Palcem dłubie pan Pichoń w ranie strzępiastej. Tu żyła nadzieja, dokładnie wyczuwa, zdrapuje paznogciem. Jest dowód: niewolno mieć nadziei. Świerkowi niewolno, a i jemu także. Nadzieja w niebie się rodzi, w podziemiu się skrywa. Piorunom podobna. Obcowania z ludźmi, ze stworzeniem niezwyczajna. Druzgoce i mija. Jako w drzewo bujne ugodziła w niego, moc odebrała, wióry w duszy pozostały. Wiośniane zwiewy niepewności wdrożyły ziąb w cieplarnie marzonych jego krzewów — krzewy zwarzyły.
Niespokojny pędrak naprzód go ciągnie usilnie. Doszli do studni. Spacer pożegnalny. Miejsce ceremonji wyodrębnia się, pasmem mroku odrzyna się od oświetlonych, rynkowych kamieni.
Jako własność dawną bierze je w posiadanie uczeń wieczności wzgardzony. Na kupie wymulonych kamieni przysiadł wraz z dzieciakiem i głosem niedbałym, ospale, uwielbiane ongi postacie zagadnie:
— Czcigodni panowie, sługa wasz wierny łaskawym względom się przypomina.
Ukryli w ciemności wyraz twarzy. Łuna miasta wyświechtuje ich garby. Chłopak wlazł w wymuloną jamę i zbieraniem kamieni się zabawia.
Przywołuje ojciec: „Siądź przy mnie i słuchaj.
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.