A gdy już chciał przywołać chłopaka, by mu szczęśliwość oznajmić, ujrzał postać nieznaną i ze zdziwienia osłabł. Ledwie może patrzyć. Z krużganka okolnych cieniów na skręconych nóżkach bieży ku studni dziewczynka. Trzynastoletnia być może. Z brzydkiej twarzyczki uśmiecha się lubo. Liczko ciemności rozświetla. Skurczyła się, zasiadszy tuż pod cysterną. Znanym rytmem sieje studziennik w niemym ryhocie sine perły na drobną główkę i młodzi jej sploty, długim snem zmożone. Z zapachu domyśla się pan Pichoń: wiecznie powrotna wiosenka‑krzywonóżka. Zawiewa od niej ciąg ciepły, łagodny. Biedne nożyny leniwie wyciąga. Odchyla sine usteczka. A Franek podbiegł i całuje jej powieki. Przebudzona, uśmiecha się do chłopczyka, koszulkę na piersi naciąga. Biorą się za ręce i odpływają powoli w głąb ogrodu, zapatrzeni w siebie.
Nie wrócą. Doskonale rozumie dyrektor. Zmarnowanie pożytkiem się stało, wysłuchana prośba. Wiosenka, proroków wysłanka, powiodła chłopczyka w szczęśliwe krainy. Przyjdzie odrodzenie, nowe światy zaludni. Pokolenia zacne się rozpłodnią. On sam, pan Pichoń, już się poświęci, precz zejdzie.
Wygramolił się z jamy i, potrącając gipsowe odłamki uszu, nosa, odchodzi. Kapelusz sztywnie trzyma w ręku, zgina się w ukłon poddańczy i zbawcom składa podziękę.
— Stoicie tutaj, panowie, więc was musiałem zagadnąć. Bo i czy stalibyście inaczej, nie mając nic do powiedzenia? Długo dajecie czekać, boście
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.