kamienni. W każdym razie ładnie, żeście choć w części usłuchali prośby. Bywajcie!
Nadciągają z powrotem halabardnicy nocni. Uważa za wskazane przed niemi uchodzić. Przestrzeni wolnej mu trzeba, nic nie może stanąć w drodze. Okropność nim wstrząsa na myśl o jakimkolwiek z ludźmi spotkaniu. Rzucił się w noc wielką.
Przebiera nieudolnie nogami, zapada się, rani. Ale świętość ze sobą unosi, więc po ziemi się kula, byle dalej. Przemknął wzdłuż strasznie chciwych na echo ścian kamienic, wytarzał się w białej mazi gościńca, przedarł przez zdradne podkopy okolnych wałów, wądoły wapienne minął, przystanął u mostu.
Musiał twarz rękami zakryć. Stłoczony, dźwigając tobołki, pociągnął tłum przedmiejski w stronę miasta. Spętał na chwilę uwagę, wyrozumiał zdarzenie: — przed zalewem chroni się nędza. Splunął za ciżbą.
Most opustoszał. Wypoczywa umęczony wędrownik. Oparł czoło o poręcz żelazną. Czuje, jak się pomost chybocze. Pod stopami rzeka pomrukuje, skupia się, siły zbiera. Brzegi wygryza coraz szerzej. Jako pochód niewstrzymany płynie. A lśni się, niby metalowa trumna. Chwały pełna. Niosą ją blaski setnych mieczów. Woda wzdyma się i ściele miękko, jedwabiście. Jest majestat i przejrzyste, kryształowe wieko. Rzeka — płynąca trumna. Dla pośrednika w rzeczach ostatecznych najbardziej odpowiednia. Chwila jedna w myśl mu cisnęła paradę arcytrudną.
Wybór uczynił nagły i zbiegł do swojej lepianki. Tarasa nie zastał. Po omacku wsunął się do czarnej
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.