izby i na klęczniku małą łojówkę umocnił. Odwiązał zwitek z przepisem na trujące ciasta, zeschłe bratki w dłoniach roztarł, ucałował kosmyk przechowanych włosów, poczym starannie świstek związał i w zanadrzu umieścił. Ze wszystkich łapek szczury powypuszczał, a gdy szmer po nich zaginął, księgę z poematem oraz wachlarz z podobiznami na pulpicie rozłożył. Otoczywszy się w ten sposób najdroższemi szczegółami swego posiadania, na klęczniku się rozparł, twarz dłoniom oddał.
Odtąd już tylko nienapisany poemat przeżywał, prawił przedzgonną egzortę, fragmentaryczny cykl tworzył:
Nadsłuchuje: idzie rzeka, rośnie. Zdala skrzykują ludzie ratujący. Prysnął płomyk łojówki, ogarek zachwiał się i, na ziemię padszy, zgasnął. Wichr okiennice roztrącił, odrzuca zasłonę. Smugi łuczyw przez wartę palonych skróś rzeki się pokładły, niby przedługie zjadliwe jęzory. Fale lecą brudne, tłuste, potrącają się bezgłośnie. Tuż — tuż przez okno przelezą. Zbiją się, stłoczą, niby dzików zgłodniała czereda. Jako kły ostre biała piana łyska.
Rzeka puchnie. Fale jedwabiste, wodo okrutnie myśląca, trumno płynąca!
Tarzają się wiry wśród nadbrzeżnych wiklin, zwisie gałązki gnębią. Klekocą zajadle, szarpiąc korzeniami. Coś nagle bryźnie, chluśnie swawolnie i od nowa zaciskają się wód niedobre pięści, o ściany chałupki rozdzielają miarowe szturchańce.