Bąknął żuk czarnooki, przeleciał. Żywota czyjegoś ważkę dźwięcznoskrzydłą na kołysanych trzcin puszyste kity uniósł dla radości.
Usunął się pan Pichoń, o ziemię ciałem gruchnął i w głos się pożalił: O ważko, moja ważko, bycie, mój bycie!
Przylgnął ustami do białego kółka na gieograficznej posadzce. Ostatnim, rozpacznym westchnieniem zamyka przed sobą pocałunkowe wrota darowanych rajów, których nie dojrzy, do których nie wejdzie.
A domowina czuwa, jeszcze czuwa. Do alkowy głośno śmierć wchodzi, ta najlepsza, całkiem pospolita, z twardym żalem.
Milknijcie fale! ścichajcie!
Oto spowiedź głucha, gdyby odgłos pięści, zapadających w załom schorzałych skrzeli. Ropieją nabrzmiałe otoki. Więc czas? — Przemówmy, czując, że jeszcze —
Czasy! czasy! pisane i znaczone czasy. Cześć wam, nieznane czasy, wam, starcy nabożni, i wam, zakażone niemowlęta. Długim rzędem spocznijcie na przyzbie pilnie gotowanej, a głód wasz ukójcie we śnie o skwarze słońca, bacząc godziny śmiertelnego tężca.
Gromadzi się w piersiach głuche stękanie, niby dziewki najemnej utyskiwanie smętne za zmarniałym mieniem i za wianuszkiem, wianuszkiem, który zwiądł.
Zwiądł, świegotliwe ptaszęta, zwiądł.
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.