Gdzieś kwitnął ongi, w późną jakąś wiosnę na cmentarnym drzewie.
Dziś prorok, życia ofiarę czyniący —
Bywajcie fale! Ruszaj rzeko! Franek przecie wyzwolony będzie. Dzieło się zaczyna.
Skurcz kilkakrotnie nim szarpnął, ręce wygiął, wyprężył. Głową czołobitnie o przylądek dobrej nadziei uderza. I głuchnie na groźną przemowę rzeki. Woda pianę z ust mu zmywa — nie czuje. Sypie się na niego wapno wielkiemi płatami. Trzeszczą krokwie. Przez okno włazi skulona dnia słonecznego pogoda. Lekki powiew żałobne unosi zasłony i jako pogrzebu proporce nad Pichoniem wzdyma. A chatka już tańczy w brudnych nurtach powodzi.
W płynącej trumnie odjeżdża pośrednik w rzeczach ostatecznych ku oceanom rozlewnym. Niosą go prądy spiętrzone i zwolna odżyje. A tam, gdzie koniec, który być musi na kamiennym cyplu, wśród fal bijących usiądzie, by się zabyć w pamięci o nieosiągniętych rzeczach wieczystych. Dłoń lewą ułoży na grzywach spienionych wałachów, żywiąc kości łamiącym bólem ich obłędnej trwogi. Ujarzmi je w skoku nad głębią i drżące radośnie dzierżyć będzie w dłoni. Prawicą mewy znęci na łaskawość dla dni swoich ostatnich. Dla dni, kiedy od Franka przyjdą miłe wieści. Tchnie wówczas radośnie i poczną się wiry. Nad wirami, nad wirami pieśń zanuci o swoim szczęściu.