może zapomnieć, ale dziesięć kamienic w mieście, to moja i bezwarunkowo tylko moja ojcowizna.
Nóżką przytupnął, lecz zaledwie złożył uroczyste oświadczenie, doniosłość słów własnych napełniła go lękiem i truchtem podbiegł do wyniosłych kolan Posła, sztywniejącego w zamyśleniu na ławie. A wielki człowiek małego człowieka przytulił, ugłaskał, więc niebawem rozbrzmiały ponownie pisklęce tony żałosnych wywnętrzeń:
— W każdej z dziesięciu kamienic miałem po sto pokoi. Naprawdę, akuratniuteńko w każdej po sto. W każdej z tych izb usiłowałem spocząć przez noc jedną i nigdzie snu nie zaznałem. Bo oto zawsze zjawiał się nademną ten cień ogromny, po sam sufit wyrosły, z angielską czapką na schylonej głowie, w pelerynie, z fajką w zębach. Prosto w ślepia świecił przerażającą, białą latarką i z łóżka przemocą mnie ściągał. Nie miałem czasu przyodziać się należycie. Jak szczeniaka na linewce w zimnych kleszczach swej łapy wlókł mnie za sobą. I nic nie mówił, tylko czasem splunął w powietrze.
A twarzy także nie widziałem nigdy. Wogóle to jakiś dziwny rodzaj gumowego człowieka, niby cyrkowiec, ten pan cień. Wyobraź sobie, dostojny Pośle, że on rósł dowolnie, zaraz za drzwiami, na schodach, a na ulicy ponad kamienice najniepotrzebniej w górę się wyciągał, ogromniał ponad całe miasto i zamaszyście człapał w krokach przeraźliwych, gnając, jak opętany, przed siebie na przestrzał. Najdokładniej widziałem, jak maluczkich przechodniów deptał, gniótł, roztrącał, dorożki druzgotał, tramwaje
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.