Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

wichry, grzmiały klątwy znudzonych oceanów i żarłoczne chóry zwierząt wśród puszczy za wodą łaknących, rzucał się bełkot niemych, ślizgało się kwiczenie podrzutka w dole kloacznym i płacz ptaków za strąconym gniazdem, wałęsał się przedzgonny charkot wisielców i prażący oddech gór, lawą ziejących.
I trwał ów sabbat, owo wielkie smutków przesilenie przed pierwszym uśmiechnięciem, jak długo błądziła dusza twierdzy, przerażając pogodę wyziębłych niebiosów, aż po zbawcze błękitnienie jutrzni.
Urodził się zmęczony, spłakany majowy poranek. Twierdza umilkła. W zwyczajnej godzinie przybył doktór Lipek z miasta. Zła jego ponurość ukryła się całkowicie w dużym, szarym płaszczu, okurzonym, niby opończa tajemniczego wędrowca. Z pochyloną twarzą wkroczył ciężko w szpitalny ogródek i, depcząc gazony, przystanął przed banią. Rozkraczył się szeroko, pohuśtał na rozstawionych nogach i, pewny już swej całkowitej równowagi, pół ciała wtył odrzucił. Z rozlanej, sinej twarzy wyskoczyły zielone, szklane oczki i utknęły nieruchomo w mętnym firmamencie. Falisty podbródek coraz bardziej z naprężenia pęczniał i wyszło na wierzch znamię grzechów pierworodnych, grdyka przeogromna, stercząc niby niema skarga, a z poza uchylonych warg błysnęły żółte kły zwierzęce, wgryzające się zajadle w próżnię. Kilkakrotnie drapieżne palczydła ku niebu wyprężał, jak gdyby pomocy wzywając napróżno. Nagle przeraźliwie odsapnął i wyprostował się dum-