nie. Widocznie ukończył nieciekawy przegląd nadziemskich widoków, czy może rokowania jakie tajne zerwał. Już nic więcej nie widział wokoło siebie, tylko banię różową, połyskującą w słońcu.
Wytarł ją starannie z kurzu rękawem płaszcza, ucałował szybko trzykrotnie i zwierzęcym półgłosem radośnie zaskomlił. Zwolna zaczął się wpatrywać w oślizgłe zwierciadło. Poczym odszedł w bok na chwilę i, przykrywając ręką usta w stronę twierdzy, zachichotał donośnie, krótko. Wrócił niebawem, a bania dostarczyła mu nie mało radości wymyślnej, gdyż zajrzawszy ponownie, za brzuch oburącz się chwycił i, przysiadając w takt do ziemi, dusił się od śmiechu w dzikiej czkawce.
Nie wiedział jednak doktór Lipek, iż za kratami czuwają milczący żołnierze i patrzą. Nie widział, jak złowrogie zamiary kryją w szczelinach zmrużonych powiek. Zaśmiewał się, a tu nagle okrutny ryk Posła, złowróżbny i zwycięski w kość pacierzową go kopnął, mrowiem po mózgu przepełgał i w gardle piekący utknął. Zdrętwiał, nadsłuchując. Potym potwornemi rękoma gwałtownie trzepotał, bijąc się po uszach. Z wysiłkiem starał się przełknąć jakąś gorycz twardą, którą usta miętosiły kurczowo. Wzdychając miarowo, śmiesznie, ruszył sztywnym, chorym krokiem na górę do swoich pupilów, gdzie głośno i zaciekle mścił się za zniszczone wesele ucieszne.
Pogodne południe witał znowu małpi lament, znowu zapłakała twierdza.
A gdy już każdy z bojowników ozdobił swe ciało
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.