Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

czując w sobie siły, by ducha podtrzymać i wzmocnić. Kocham ramię moje dzielne, wielbię sokolich mych oczu celność. Ja, który w Monte Carlo zbierałem pierwsze nagrody za strzelanie gołębi, ja, który z pistoletu wystrzelałem asa na odległość kroków pięćdziesięciu, ja, który dwudziestu wartogłowów uśmierciłem w pojedynkach, a poza tym mam na sumieniu trzysta trupów jelenich i dziewięćdziesiąt dzików, ja, postrach junaków z chodników wielkomiejskich, krakowskich, londyńskich, przemyskich, paryskich, jasielskich — ja nie wzdrygnę się przed rzutem celnym!
Przymrużył powieki, lewą nogę wysunął naprzód i, podczas gdy czekali z zapartym oddechem, celował długo. Cisnął. Bania prysła.
Z okrzykiem hurra! głuszącym lament dozorców, rzucili się, jeden przewalając i tratując drugiego, w stronę, gdzie padły odłamki szkła. Porywali je i, wrzeszcząc nieludzko, uciekali do twierdzy. Nad stratowanym gazonem unosiły się długo przekleństwa dozorców.
Nadciągnęła popołudniowa burza wiosenna, niespodziewana, prawie nielogiczna, zwyczajny zresztą objaw majowej nerwicy niebios. W tumany kurzu i ulewy spowiła twierdzę.
Obowiązkowy doktór Lipek zjawił się pod wieczór. Kaptur zmoczonego przez zlewę płaszcza nasunął na głowę i, jakby przeczuciem nieszczęścia wiedziony, wszedł w zniszczony przez wichurę ogród. Kroczył jak mnich w udręce na pokucie błądzący. Nagle uniósł ręce w górę, odrzucił kaptur i padł