Zeszedłem z wirchów, niosąc mgłę w oczach. Przy ostatnim jeziorze żegnałem przymarłe ciała snów zwidzianych, gdy otulone w szare płótna smutku, usuwały się bezboleśnie w toń, mnie jedynie znaną. I szedłem już lekko, nie wyczuwając trudu nóg, wśród osypisk i żwiru. Towarzyszył mi jeno chrzęst natrętny złomisk i suszyc deptanych.
Wyczułem kres, a przymglony wzrok uderzył o migot trójbarwnych świateł. Przejrzałem. Otoczył mię zewsząd świegot małych, drżących dzwonków, które, zapadszy w głąb wieczornej ciszy, zdały się roić gwałtownie, w nieskończoność. Nie mogłem pojąć ich radosnej chęci, więc przysiadłem na ławie rzuconej w mroczny kąt cichego kolejowego przystanka. I skupiłem uwagę.
Było mi łatwo. Byłem pełen znużonej hojności. Żył we mnie giest pieściwy sennych, wydłużonych palców, dzielących losy ich radosnej dłoni, kiedy błogosławiąc, zawisła w próżni, nad godziną cudu. Więc była chwila wielkich przyjęć. I dla tych, co wracali z rozmyślań w pustyni i tych, co się zabyli w mrokach podziemnych krużganków. Dla pogwaru chłopka o pszennych losach minionego lata i dla przewlekłej opowieści z miasta o dzie-
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.