Na ławie spoczęła, tuż przy mnie, ułomna staruszka. Szepleniąc, paplała: „Proszę pana, to już przecież czas. Wszystko zgotowałam, czekam, a tu niema. Panie, gdybyś wiedział, jakam niespokojna. Tam syn mój jedzie, bardzo chory. Lekarze kazali tutaj na świeże powietrze. Tyle kosztuje. Strach — a tu nie nadjeżdża. Tyle czasu... Może to jakie... zderzenie?... Panie... czy... zderzenie?...“
Miękkim krokiem wszedł piękny pan, błysnął złotem zegarka, ściągnął chmurnie twarz i wyniośle zagadnął urzędnika. Ten rozłożył ręce, wzniósł ramiona i w głębokim ukłonie uśmiechał się tajemniczo, głupio. Głupi urzędnik.
Opadła go zgraja okurzonych turystów. Dolatywały urywki: „Przeszkoda... nieznana... wysłano... musimy czekać...“
Nieuleczalny smutek czasu posuwał się błędnie wzdłuż czarnego palca po pomarańczowej tarczy oświetlonego zegara. Zmięty w poduszkach toczonego fotelu spoczywał młody mężczyzna i z chorym natężeniem sennych oczów prześladował posuwającą się wskazówkę.
Sfałdowane czoło zaznaczało się kolczastym kształtem, a piegowata, chuda dłoń z rozpaczą opadała na poręcz fotelu: „Co to jest, co ja jeść będę, jeśli nie przyjdzie z miasta świeże mięso? Antoni! Jak myślisz, czy ja będę dziś jeszcze jadł mięso?“ — Służący pocieszał. — „A jak nie przyjdzie, wyobraź sobie! Jakaś katastrofa, a my tu bez świeżego mięsa! Co pocznę?“ W beznadziejną troskę pochyliła się znękana głowa.
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.