nęli jak jedność, wspólnego nieszczęścia jedna rodzina...
Powoli przyjmował wzrok mój ich odmienne maski na stałość. Popadali w sen, który miał utrwalić zrozumienie dla rzeczy, które przyjdą. W mózgach osadzała się pogodną barwą zgoda na konieczność.
Tajemnicza wstęga zdała się kończyć uciążliwy pochód.
Chwilami wzdrygali się w bolesnym dreszczu na odgłos nieznanych szmerów.
Z sąsiedniej wsi dolatywały w tęsknych oddechach tłumione przyśpiewki.
Na chwilę pomyślałem w ciszy o wsi. Jak już usypia skulona, gnębiąc się w zadumie nad grozą pożarów i losami trzody, rozbiegłej po nocnych pastwiskach.
A z myślą tą naszła mię obca dobroć, która przyjaźnie spoglądała na półuśpione siostrzyce: grozę i nieszczęście.
Do gromady podeszła cuchnąca handlarka, podając ciepłe napoje, brudne słodycze i zeschłe pomarańcze. Ktoś wypił kieliszek wódki. Padło westchnienie. Poruszyli się.
„Czasem nikt z życiem nie uchodzi“. — „Ostają kaleki i chorzy“. — „Żeby przynajmniej dobrze zapłacili, ale gdzie tam“.
Jakiś głos o drewnianym timbre spokojnie opowiadał: „Niedaleko Medjolanu widziałem zderzenie. Przejeżdżaliśmy obok, w kilka godzin po wypadku. Jeszcze snuły się dymy i słychać było trzask roz-
Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.